Newsy

„Fabelmanowie”, czyli Spielberg – i długo, długo nikt.

Steven Spielberg. To pierwsze nazwisko, które jako dziecko umiałem powiązać z zawodem reżysera. Kojarzy się z emanacją kina, synonimem jakości, obietnicą magii. Spielberg za kamerą to też gwarancja „tego czegoś”, o czym większość twórców przez całą swą karierę tylko marzy: dotykania absolutu.

Tak, to wielkie słowa. Ale czy w kinie ktoś zasługuje na nie bardziej? Może wielcy wizjonerzy, jak Cameron, Scott, Lucas, Zemeckis? Może wielcy Autorzy/-ki, jak Scorsese, Kubrick, Campion? Może renomowani styliści, jak Tarantino, Bracia Coen, Sorrentino?

A jednak, gdy pomyśleć, kto najczęściej, najskuteczniej, najpełniej zanurza widzów w oceanach filmowej immersji, to mój – subiektywny, a jakżeby inaczej – wybór pada właśnie na Spielberga. I tu oczywiście podnieść się mogą głosy niezadowolonych: a dlaczego nie … (wstaw dowolne nazwisko z TOP 100 rankingu imdb.com czy Filmwebu). Będę się jednak upierał, że Spielberg niemal zawsze proponuje coś wyjątkowego. Autorskie połączenie intelektualnej głębi, oszałamiającej wizji, intymnej obserwacji i moralnego oświetlania tego, co ważne.

Fatalizm, rzecz ludzka.

Zacznę może od końca. Moralna klarowność – co mam na myśli? Przypomnijmy sobie antyczną tragedię. Antygonę czy Edypa. By wzbudzić w odbiorcy wzruszenie, a potem oczyszczenie, twórcy stawiali bohaterów w obliczu tragicznego konfliktu – niemożliwego do rozwiązania dylematu, w którym każda decyzja prowadzi do porażki. Ale jednak konsekwencje tej decyzji bywają różne. To był test ich moralności, a jednocześnie sprawdzian dla widzów, którzy również musieli wybierać. Ale nie jak sędziowie na sali sądowej, ważąc racjonalnie argumenty – tylko w ogniu walki, w oku huraganu, w epicentrum emocji, które udzielały się ze sceny. W kinie Spielberga doświadczamy tych wrażeń bardzo intensywnie: niezależnie czy identyfikujemy się z kapitanem Millerem z „Szeregowca Ryana”, agentami Mossadu z „Monachium”, czy młodym reżyserem z „Fabelmanów”, któremu nieco diaboliczny wuj obrazowo demonstruje, jak to jego ciało zostanie rozerwane na dwoje przez sztukę i rodzinę. Reżyser pokazuje jednocześnie, że podobne dylematy dotyczą nas wszystkich, że życie jest poligonem najważniejszych wyborów, ale też, że to my je podejmujemy – mierząc się z ich konsekwencjami. Podejmowanie decyzji – mógłby rzec Spielberg – to brzmi dumnie.

Kolejność uczuć.

Fabelmanowie” skupiają jak w soczewce wszystkie cechy stylu Spielberga. Mamy tu bezbłędnie poprowadzoną historię, która nanizana na nić intrygi składa się z wielu różnorodnych, niezwykle atrakcyjnych koralików. Jednocześnie na poziomie poszczególnych sekwencji czy scen – kamera traktuje bohaterów niezwykle czule. Spielberg konsekwentnie buduje historię chłopca, który staje się mężczyzną, mniej lub bardziej świadomie praktykując uważność – tak dziś istotną i tak jednocześnie dewaluowaną. Snuje swą opowieść z sentymentem do kina i do bohaterów – pisano, że „nie ma w światowym kinie drugiego twórcy, w którego dorobku tak wyraźnie zaznaczona byłaby miłość do filmu jako medium nieskrępowanej wyobraźni”. Jednocześnie jego filmy stają się swoistym misterium uczuć i ludzkich potrzeb: legendarne „Szczęki”, „Szeregowiec Ryan” czy „Park Jurajski” opowiadają o lęku – mniej lub bardziej wyobrażonym. „Kolor purpury”, „Amistad” czy „Lista Schindlera” o empatii i znieczulicy, istocie dobra i zła. „Indiana Jones”, „Hook” czy „Złap mnie jeśli potrafisz” mogą być interpretowane jako traktaty o ciekawości świata czy wolności. Najnowsze filmy reżysera mówią też dużo o komunikacji, zrozumieniu, potrzebie przynależności i uznania, samorealizacji: to nie tylko „Fabelmanowie” i „West Side Story”, ale także „Player One”, „Czwarta władza” czy „Most szpiegów”. Patrząc tak na jego filmy trudno oprzeć się wrażeniu, że niezależnie od gatunku, jest to kino niezwykle humanistyczne.

 Kino – wehikuł magiczny.

Gdyby w szkole uczyło się historii kina, w programie nauczania musiałyby się znaleźć przynajmniej trzy lektury obowiązkowe: „Hugo i jego wynalazek” Martina Scorsese, „Kino Paradiso” Giuseppe Tornatore oraz „Fabelmanowie”. Nie pamiętam w kinematografii lepszych produkcji, które umiałyby tak zareklamować mityczną „magię kina”, czyli to, co teoretycy filmu sprzed pięćdziesięciu lat nazywali zanurzeniem się w ciemności czarnej groty, sali kinowej. Spielberg osiągnął tu poziom niebotyczny. Ale magię kina roztacza nie tylko opowiadając o tworzeniu filmów! To on jako pierwszy ożywił dinozaury tak, że chciałoby się zerwać z fotela i wziąć nogi za pas. To on pokazał Nibylandię w sposób do dziś niedościgniony. To on, siedemdziesięciolatek, stworzył najbardziej sugestywną i immersyjną opowieść filmową o przyszłości VR, gier i sztucznej inteligencji. To on w końcu wiele razy wyprawił Harrisona Forda w różne części świata, tworząc franczyzę przygodówki będącej jak metr z Sevres dla wszystkiego, co po nim. O ile palmę pierwszeństwa w wykreowaniu fantastycznego świata oddałbym Peterowi Jacksonowi za „Władcę Pierścieni”, to honorową nagrodę za pięćdziesięcioletni całokształt twórczości w tym obszarze musiałby bezapelacyjnie zgarnąć Spielberg.

Wiem, że nic nie wiem.

Jeśli jedną z definicji mądrości jest świadomość, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiemy – to Spielberg będzie tym, który sumiennie dba o rekapitulację naszej wiedzy. I znów warto sięgnąć po „Fabelmanów”. Przy okazji kwestia – czym w ogóle jest „wyzwanie intelektualne”? Czy Spielberg należy do twórców, którzy takie wyzwania przed nami stawiają? Uważam, że tak. I że jest w czołówce. Po czym to poznamy? Niech miarą będzie czas, jaki potrzebujemy na podniesienie się z fotela po zakończeniu seansu. Ile to razy siedzieliście z rozdziawioną gębą zbierając szczękę z podłogi podczas napisów końcowych jego filmów, jeszcze w czasach, gdy filozofom nie śniło się, że Marvel zapoczątkuje trend na sceny po creditsach? Niezależnie, czy chodzi o demitologizację wojny (mój przyjaciel podczas seansu „Szeregowca Ryana” w nieistniejącym już kinie Polonia w Bydgoszczy doznał niemalże stanu katatonii po sekwencji lądowania aliantów na plaży Omaha), pytanie o moralne i społeczne konsekwencje rozwodu rodziców („Fabelmanowie”) czy powinności prezydenta USA („Lincoln”) – ośmielę się postawić tezę, że Spielberg jak mało kto potrafi zakwestionować obiegowe status quo. Nie są to przeintelektualizowane moralitety, które wywołują niestrawność – ale trudno też zgodzić się z formułowanym tu i ówdzie zarzutem, że jego dzieła „są uproszczeniami, propozycjami dla naiwnych analfabetów kulturowych”.

Wracając jednak do „dotyku absolutu”: można to nazywać odbiorczą epifanią, efektem WOW czy, bardziej akademicko, objawieniem się w odbiorze jakości metafizycznych – zwał jak zwał… Ważne jest, że nawet nie pamiętając dokładnie wszystkich jego filmów, dokładnie odtwarzam wrażenia po nich: jakiś rodzaj oszołomienia połączonego z oświeceniem, jasności z podnieceniem, wstąpienie na wyższy poziom jestestwa – i towarzyszącą mu ogromną odbiorczą satysfakcję. Na czym to polega – nie umiem do końca powiedzieć. Ale jak to się czuje? Wspaniale! I na tym polega wielkość jego kina. Parafrazując klasyka: rzadko się zdarza, by aż tak wiele filmowych doznań zawdzięczać tylko jednemu artyście. Po prostu: jest Spielberg – a po nim długo, długo nikt.

Fabelmanowie

Fabelmanowie

Dramat Od lat: 13 151 min

Więcej o filmie